is a free-flowing monologue that occasionally touches on mature subjects (B. Simmons)

niedziela, 19 lutego 2012

the guy's legit

Wiedziałem, że pisanie bloga ma sens. Wiedziałem, że któregoś tygodnia nadejdzie temat, który obezwładni moich czytelników, zetnie z nóg i ocuci za jednym zamachem mnie samego, wyciągnie do mnie rękę (ten temat), podniesie z ziemi i powie: od dzisiaj krocz przed siebie z podniesioną głową, doszedłeś do celu. Idź dalej, mimo, że doszedłeś.
Wszystko zaczęło się w liceum. Przez dwa lata chodziłem do klasy z Wojtkiem Więckowskim, pseudonim Kruchy, i blisko się z nim przyjaźniłem. Jako jeden z nielicznych mi bliskich potraktował wyprowadzkę z Polski śmiertelnie poważnie, skończył liceum i prestiżowe studia w Stanach Zjednoczonych, których obywatelem jest już od paru dobrych lat. Ponadto Kruchy jest rekinem finansjery i szeroko rozumianego consultingu. Otóż w piątek za pośrednictwem facebook'a Kruchy podzielił się ze światem tym oto artykułem. W nim oraz w tytule mojego wpisu chodzi oczywiście o absolwenta Harvardu, rozgrywającego New York Knicks i wielką sensację NBA ostatnich dwóch tygodni, Jeremy Lin'a. Otóż Kruchy twierdzi (zakładam, że mówi prawdę, bo po co miałby zmyślać), że bohaterem artykułu jest ojciec współlokatora z akademika jego kuzyna. Uwaga, otwieram szeroko otwarte już drzwi: czytacie bloga człowieka, którego przyjaciel z liceum ma kuzyna, który dzielił pokój w akademiku z gościem, którego ojciec poniekąd przewidział eksplozję Jeremy Lin'a. Przewidział coś, czego cały amerykański przemysł sportowo-komentatorski nie przewidział. Nawet Bill Simmons tego nie przewidział! A ojciec współlokatora kuzyna mojego przyjaciela tak! Kończę ten wątek, bo się cały trzęsę. Płynnie przechodzę do innego, tylko trochę mniej podniecającego. Oto super artykuł, którym podzieliła się ze swoimi znajomymi pani redaktor Swarthmore Daily Gazette, wspaniała Hania Kozłowska. Autor dowcipnie (naprawdę dowcipnie) obnaża partię republikańską, a jednocześnie robi to w sposób na tyle jasny i ogólny, że nawet ktoś ledwie ślizgający się po powierzchni zjawiska jakim są prawybory w Stanach (ja) jest w stanie docenić doskonałość felietonu. Doskonałość felietonu oraz dramat tych sierot, które wydadzą dziesiątki milionów dolarów i nigdy w swoim dramatycznym życiu nie wygrają z Obamą. Not in a million years. Tak, z tego też chciałbym być w swoim czasie rozliczony.
I jeszcze sprawa związana z walentynkami: we wtorek Basia zabrała mnie na swój pracowy chór. Muszę powiedzieć, że chyba odkąd porzuciłem granie w koszykówkę nie spędziłem tak dobrze czasu typu "after hours". I to w dodatku z taką ilością młodych osób! Prowadząca używała (pewnie starych, ale dla mnie nowych, więc śmiesznych) chórowskich żartów. Na przykład mówi do dwóch chłopaków-tenorów: "Musicie dotykać językami swoich podniebień. To znaczy, każdy własnego." A dzisiaj byliśmy z małżonką na biegówkach w Powsinie, przy której to okazji poznaliśmy drugiego synka Janka, niejakiego Julka. Poprawiło nam to i tak już dobre (od biegu i rozmowy z Jankiem) humory.





Na koniec zdjęcie z ubiegłej soboty. Dumna Basia przebiega z Rońką (pseudonim Rotschield) koło czegoś, nawet jeśli nie do końca gotowego, to dumnego.

2 komentarze: