Dzień 3. Po co kłamać, po co udawać, że życie nas rozpieszcza? Dzisiaj rano, na przykład, na grupę starszą w drodze na przekop chlusnął kapuśniaczek. Gdybyśmy się ugięli i cofnęli to nigdy nie spotkalibyśmy i nie wypytali o pracę Straży Granicznej, nigdy nie odbył by się pięciobój plażowy, szybkość plus koordynacja. Z kolei w grupie 2012 gdyby w porcie Darłówko nie było kolejki do budki na 5 godzin, to pewnie skusilibyśmy się na zakup dzieciom niezdrowych lodów, a tak w zaciszu korony pewnego darłówkowego drzewa zjedliśmy bogate we wszystko, własnoręcznie zrobione kanapki. Po obiedzie i warsztatach (rzeźba w glinie z naszego (!) stawu plus malarstwo) odbył się zakończony remisem 2:2 mecz. Brylowali i dryblowali Marcel i Teo, a dziewczyny mogą mówić o szczęściu, że dowiozły ten remis do końca (doskonała Tosia i Gabrysia, sędziował Witek - przypadek?). Plażowe portrety w galerii zawdzięczamy aparatowi w telefonie Ostoja i korzystnemu światłu (tu już było rozpieszczenie) bobolińskiego zachodu słońca.
~~~
Dzień 4. Łagodny dla skóry, bezlitosny dla bakterii - to hasło żelu którym dzieci przed każdym posiłkiem myją ręce. Zrozumieliśmy, że samą (choćby najdłuższą) jazdą na rowerze nie przygotujemy się do jutrzejszego windsurfingu. Stąd przedpołudniowy, bezlitosny trening-stacje Iron Man Bobolin 2018 na polu obok stadniny, 300 metrów od naszej osady. Stacja nr 1 z Ostojem to równowaga w życiu i na rowerze, nr 2 z Zuzą to myślenie w stresie (slalom plus kółko i krzyżyk), nr 3 to sztafeta na słuch i piłeczkę tenisową z Mateuszem i zespołem Coldplay i wreszcie nr 4 z drabinkami na koordynację i myślenie w stresie umiarkowanym z Witkiem. Wykończone dzieci o własnych siłach doszły jeszcze na plażę i dziękowały kiedy skończyliśmy wycieńczenie szybkości na kopertach. Na wszystkich przedpołudniowych stacjach ćwiczyliśmy oczywiście niezbędną w windsurfingu staminę. Po obiedzie Pacific Ring of Fire na naszej plaży - tu fotografie oddadzą więcej niż wiele słów. Po kolacji Sławek (gospodarz) upiekł z nami chleb i pokazał (dosłownie) jak oddzielić ziarna od plew. Jutro nie chcemy być plewami windsurfingu ani kolarstwa (do jeziora będziemy jechać 8km w jedną stronę!), więc ze względów dietetycznych przełożyliśmy pieczenie kiełbasek na jutro wieczór. To nie do wiary, ale wszyscy śpią, a niektórzy po wieczornych ablucjach.
~~~
Dzień 5. Skrzek mew w rozdezelowanym domu wczasowym „Baltica” na obrzeżach Dąbek. Już on powinien dać nam do myślenia, że to nie będzie walk in the park. W bazie windsurfingowej zderzyliśmy się z instruktorami, którzy zmierzyli dzieci od stóp do głów i wydali wyrok: more prep work. Zanim weźmiemy Was na deski, potrzebujecie more preparation: wejdziecie na piracką łódkę, przepagajujecie pół jeziora Bukowo, nic nas nie obchodzi, że ledwo albo w ogóle nie skończyliście przedszkola. Potrzebujecie koordynacji oko-ręka, dlatego łucznictwo. Potrzebujecie czuć wiatr, dlatego damy Wam popuszczać latawce. Musicie czuć poślizg wodny, stąd skimboarding. Na obiad zjecie kajzerki z bananem, jak Małysz (stamina). A na windsurfing wróćcie jutro, jeśli przeżyjecie dziś. Z podkulonymi ogonami chcieliśmy jak najszybciej uciec, wtedy okazało się, że Krysia złapała gumę. Żeby nie tracić cierpliwości do łatek skorzystaliśmy z busa i uprzejmości obozu Niny i już po 1,5h wszyscy byliśmy w Dębowej Osadzie, a tam niespodzianka: urodzinowe przyjęcie dla Leona z ogniskiem, kiełbaskami, tortem i łowieniem ryb w naszym glinianym stawie. Potem chłopcy sterroryzowali wszystkich, że bez meczu na szczycie takie urodziny niewiele im dają, więc zagraliśmy. 2x10 minut, 3:3, sporo szarpaniny, Fryderyk, Jeremi, (wszyscy zresztą) dzielą się piłką, dlatego tak fajnie się w nią gra.
Choć zdjęcia pokazują, że coś poszło dzisiaj tak, to pamiętajcie: to był dzień próby charakteru zwieńczony gwoździem do trumny: [wyciągniętymi wprawdzie w całości] kleszczami w pępkach Kosty i Janki. Już noc, już ptaki śpią, drzewa śpią, śpimy i my, słodka wabi nas cisza i do snu czule nas ukołysza.
~~~
Dzień 6. Czym jest pierwsza prawdziwa miłość? Jaką ma siłę? Czy może sprawić żeby przystojny młody Amerykanin zamienił rodzinne Fort Lauderdale, FL, na ośrodek wczasowy Spławik 8km za Bobolinem?
Dajmy na to, że Amerykanin nazywa się Cliff, dajmy na to, że dziewczyna w której się zakochuje nazywa się Agata. Tego nikt normalny by nie wymyślił - to musiało wydarzyć się naprawdę i wydarzyło się. I my z naszym obozem weszliśmy w środek ich żaru. On, doskonały skimboardzista z doskonałym podejściem do dzieci (to wiedzieliśmy już wczoraj) okazało się, że to podejście ma również kiedy uczy windsurfingu. Ona, świetna łuczniczka i windsurferka, widać, że szczęśliwie zakochana, przenosi swoje szczęście na uczniów. Ale jakim cudem oboje potrafią uspokoić trochę roztrzęsione (niewiadomą i chłodem jeziora i powietrza) Hanię, Kostę oraz nie mniej przerażone Jankę i Maję i doprowadzić je do stanu uchwyconego na zdjęciach? Jest oczywiście jego śmieszny akcent, który dzieci kochają, ale naszym zdaniem to zasługa, nie bójmy się tego słowa, miłości. Jeśli wszystko pójdzie w tym kierunku, w którym szło dziś, to dzieci będą ją miały i to właśnie do windsurfingu.
Czy do brzegu - ku niemu zbliżamy się z tym wpisem. Odkładamy na chwilę broń słabeuszy ironię i sarkazm pod łóżko obok skarpetek i szczoteczki do zębów i piszemy to głośno: jest wiele sportów, ale windsurfing to jest windsurfing. Jak mówi Marcel: game-changer.
A tu wczoraj, niespiesznie wracamy przez Tucholę i Świecie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz